Strona:PL Edgar Wallace - Bractwo Wielkiej Żaby.pdf/184

Ta strona została przepisana.

Maitland siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, a Balder patrzał na niego z niesamowicie cynicznym uśmiechem. Niemożliwością było usłyszeć, o czem mówili, ale widać było, że Maitland dostawał burę.
Po chwili stary pan wyprostował się i zaczął mówić. Słyszeli pomruk jego podnieconego, ochrypłego głosu, ale znowu nie mogli zrozumieć ani słowa. Potem zobaczyli, jak Maitland zacisnął pięść i potrząsnął nią groźnie przed twarzą uśmiechniętego przeciwnika, który obserwował go z zupełnym spokojem i najzimniejszem zainteresowaniem. Po tym groźnym ruchu starzec odwrócił się i skierował do drzwi.
W minutę później wyszedł z domu. Ale nie przez główne wyjście, jak się dwaj detektywi spodziewali, lecz przez wąską ścieżkę ogrodową po drugiej stronie żywopłotu, gdyż widzieli odblask jego reflektorów, gdy auto odjeżdżało.
Pozostawszy sam w pokoju, Balder zadzwonił.
Człowiek, który wszedł, w najwyższym stopniu przykuł uwagę Dicka. Nosił zwykłą liberję lokaja, ciemne spodnie i pasiastą kamizelkę. Ale ze sposobu, w jaki się poruszał, widać było natychmiast, że nie był to zwykły lokaj. Był to wysoki, ociężały mężczyzna o ruchach powolnych, wykonywanych ze zdumiewającą rozwagą. Balder wydał jakiś rozkaz, a lokaj skinął głową, zabrał ze stolika filiżankę i wyszedł z nią tym samym powolnym, uroczystym krokiem, jakim wszedł.
Dick drgnął i szepnął detektywowi do ucha: — Ślepy!
Elk skinął potakująco głową.
Drzwi otworzyły się znowu i weszło trzech lokajów, niosących ciężki stół, nakryty białym obrusem.
Gordon myślał początkowo, że Balder będzie jadł kolację. Ale rychło zrozumiał prawdę. Nad kominkiem wisiała na jednym drucie wielka lampa elektryczna. Jeden z lokajów