Strona:PL Edgar Wallace - Bractwo Wielkiej Żaby.pdf/186

Ta strona została przepisana.

— Pańskie nazwisko jest łajdak! — rzekł Elk. — Ale rad będę posłuchać, co mi pan ma do powiedzenia. Może pan usiąść.
Dick ujrzał błysk w oczach schwytanego. Elk zauważył to także.
— Radzę panu, Balder, nie pokładać teraz nadziei w żadnych głupich kawałach, jakie mogliby nam spłatać pańscy służący. Pięćdziesięciu dzielnych ludzi, z których większość zna pan osobiście, otacza ten dom.
— Oświadczam panu, panie inspektorze, że popełnił pan omyłkę, która będzie pana drogo kosztowała, — rzekł więzień gniewnie. — Jeżeli Anglik nie może już siedzieć we własnym salonie i... — spojrzał na stół, —... przysłu-chiwać się koncertowi radjowemu z Hagi bez interwencji policji, to czas już najwyższy, aby położyć kres tej tyranji.
Chodził gniewnie po pokoju i kopnął przytem jeden z dwóch trójnogów, stojących przy kominku. Trójnóg przewrócił się. Wydawało się to mczem więcej, jak nerwowym ruchem człowieka, który nie wie już w złości, co robi. Nawet Elk nie dostrzegł w tem nic, co mogłoby go pobudzić do obaw.
— Nie wiem, za kogo mnie pan uważa! — wołał więzień. — Jedyne, co mogę panu powiedzieć, to... — i nagle rzucił się bokiem na płytę kominka.
Ale Elk był zwinniejszy. Chwycił go za kołnierz, odciągnął od zapadni i rzucił na środek pokoju.
Zaczęli się zmagać, ale siły Baldera wzrosły w rozpaczy w dwójnasób.
Krzyk jego usłyszano. Za drzwiami rozległo się pukanie i gniewna wrzawa głosów.
Potem nastąpił szereg donośnych eksplozyj, gdyż armja detektywów biegła przez murawę, nie zważając na wystrzały alarmowe.