Lew Brady nie żył.
Nieznajomy zdjął tłumik z rewolweru, bez pośpiechu podszedł do śpiącego Ray’a i wsadził mu broń do bezwładnej ręki. Potem odwrócił ciało zastrzelonego i zajrzał mu w twarz. Wyjął z jego kieszeni trzy cygara, zapalił jedno z nich i starannie schował zapałkę zpowrotem do pudełka. Niezmiernie lubił dobre cygara, zwłaszcza cudze. Następnie, ciągle bez pośpiechu, powrócił drogą, którą przyszedł, dotarł do gościńca, obejrzawszy się pierw starannie dokoła, i zbliżył się do auta, które na niego czekało.
W aucie, pod daszkiem, zaopatrzonym w firanki, siedział młody człowiek ze zwisającemi ustami i szklanemi oczyma. Nosił źle skrojone ubranie, a jeden koniec kołnierzyka zwisał mu niechlujnie.
— Znasz to miejsce, Bill?
— Tak, sir. — Głos brzmiał gardłowo i ochryple. — Ibbley Copse.
— Przed chwilą zabiłeś człowieka. Zastrzeliłeś go, co mi przecież wyznałeś.
Zidjociały młodzieniec skinął głową. — Zabiłem go, gdyż go nienawidziłem, — rzekł posłusznie.
„Żaba“ uśmiechnął się z zadowoleniem i wsiadł do auta.
John Bennett obudził się nagle. Spojrzał z przestrachem na przycisk aparatu w swej dłoni i począł zwijać sznur. Potem podszedł do kamery, ukrytej w krzakach, i przekonał się, że licznik wykazał stratę około trzystu metrów filmu. Z wściekłością rzucił okiem na norę borsuczą, skąd jakby na szyderstwo ukazał się znowu koniec nosa zwierzęcia.
Bennett pogroził mu pięścią i począł schodzić z pagórka. Niedaleko ścieżki ujrzał dwóch ludzi, leżących w trawie, obaj spali i obaj byli — jak mu się zdawało — włóczęgami.