Elk począł wyjaśniać Dickowi swoją teorję.
— Wysłałem jednego ze swoich ludzi, żeby się przyjrzał owej fabryce chemicznej, dla której przeznaczone były listy Baldera. Jest to firma oszukańcza. Ma ona zaledwie tuzin pracowników, angażowanych tylko sporadycznie. Jest to stara fabryka trucizn, ale posiada instalację elektryczną o wielkiej mocy. Obecne towarzystwo kupiło ją za bezcen, a dwaj łotrzykowie, których mamy pod kluczem, są nominalnymi nabywcami.
— Gdzie się ta fabryka znajduje?
— Między Newbury a Didcot. Kiedy była ona jeszcze pod kontrolą rządu, musiała opłacać roczną składkę na straż ogniową w Newbury, a kiedy przejęło ją obecne towarzystwo, przejęło ono i ten kontrakt. Zapewniali wprawdzie straż ogniową nieraz, że rezygnują z jej usług i nie chcą korzystać z sygnału alarmowego, ale straż ogniowa, która ma prawo za sobą, nie chce unieważnić trzyletniego kontraktu.
Dick nie był bynajmniej zainteresowany tym sporem między strażą ogniową a fabryką chemiczną, ale bliską była chwila, gdy za tę wiadomość winien był Elkowi dozgonną wdzięczność.
W jakieś dwa tygodnie po zniknięciu Ray’a Bennetta, Elk przyjął zaproszenie mr. Broada na lunch.
Jak zwykle przyszedł znowu o kwadrans za późno.
— Trzy na drugą, — rzekł. — Nie mogę być teraz punktualnym. Tyle kramu jest teraz w biurze z moim nowym schowkiem, wmurowanym niedawno. Coś jest nie w porządku, a nawet mechanik nie wie co.
— Nie może go pan otworzyć?
— O to właśnie idzie. Nie mogę, a muszę dziś jeszcze wyjąć pewne akta o wielkiej doniosłości. Pan ma przecież