Codziennie powtarzały się te niezmienne pytania. Ray nie żałował już niczego. Rano i wieczorem spacerował po ciasnym dziedzińcu, strzeżony przez trzech dozorców i śledzony zazdrosnemi spojrzeniami innych więźniów, których zdumiewała jego wesołość.
Zębate koło wypadków pochwyciło go i musiał wykonać z niem pełny obrót. Był już człowiekiem umarłym. Nikt nie zada sobie trudu żądania rewizji procesu, gazety nie pisały o nim, sławni adwokaci nie zainteresują się jego sprawą. Był zbyt mało zajmującym mordercą.
Pewnego dnia dyrektor wszedł z miną niezmiernie uroczystą w towarzystwie jakiegoś pana, którego Ray pamiętał z dnia procesu. Był to pomocnik szeryfa.
Dyrektor musiał dwa razy odkaszlnąć, zanim przemówił:
— Carter, prokurator zakomunikował mi, że nie widzi powodu powstrzymywania biegu prawa. Egzekutor naczelny wyznaczył termin stracenia na przyszłą środę o godzinie ósmej rano.
Ray pochylił głowę.
— Dziękuję wam, panowie, — rzekł.
John Bennett wyszedł z komórki, którą przekształcił na ciemnię. W każdej ręce trzymał kwadratową kasetę.
— Ello, proszę cię, nie rozmawiaj ze mną teraz, — rzekł, — bo pomieszam te dwa filmy. To, — potrząsnął prawą ręką, — jest zdjęcie pstrągów, zdaje się naprawdę cudownie! Człowiek, który ma akwarjum z pstrągami, pozwolił mi je sfotografować przez szkło naczynia, a dzień był słoneczny i wspaniały.