Strona:PL Edgar Wallace - Bractwo Wielkiej Żaby.pdf/38

Ta strona została przepisana.

— Wielki z niego filantrop, a co do zmniejszenia pensji, to poprostu chciał się pana pozbyć, — rzekł Fil wesoło. — Na co się tu zda wyklinanie? Handel wziął w łeb, a giełda jest trupem jak Ptolomeusz. Stary chciał się pana pozbyć, myślał może, że mu pan jest zbyteczny. Ale nie zapomni pan przecież z tego powodu o idealnych stronach życia, Ray?
— Idealne strony? — żachnął się Ray. — Mam pensję chłopca na posyłki, a potrzeba mi strasznie dużo pieniędzy, Filu!
Fil westchnął, a dobroduszna jego twarz zasępiła się. — Gdybym ja myślał w ten sposób jak pan, musiałbym zwarjować albo zacząć kraść. Zarabiam zaledwie o pięćdziesiąt procent więcej od pana, a przecież stary powierza mi setki tysięcy. Sztuka stworzenia sobie szczęścia polega na tem, by nie mieć potrzeb. Wtedy ma się zawsze więcej, niż się potrzebuje... Jak się wiedzie pańskiej siostrze?
— Dziękuję, — rzekł Ray obojętnie. — Ella jest tego samego usposobienia co pan. Łatwo to patrzeć na cudze troski filozoficznie... Co to za dziwny człowiek? — dodał, gdy jakiś świeży gość usiadł przy przeciwległym stole. Fil, który miał krótki wzrok, włożył okulary.
— To Elk... ze Scotland Yardu, — rzekł, uśmiechając się do przybyłego. To odnowienie znajomości ku wielkiemu niezadowoleniu Ray a sprowadziło przybyłego do ich stołu.
— Mój przyjaciel, mr. Bennett — inspektor Elk.
— Sierżant, — poprawił Elk stanowczo. — Los był dla mnie zawsze okrutny pod względem awansów. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego człowiek ma z większą łatwością łapać złodziei, jeżeli wie, kiedy urodził się Washington, a kiedy umarł Napoleon Bonaparte... Czy pan tu codziennie jada, mr. Bennett?
Ray skinął głową potakująco.