Strona:PL Edgar Wallace - Bractwo Wielkiej Żaby.pdf/96

Ta strona została przepisana.

— Niech pan weźmie trzydziestu, — rzekł Elk.
Klub wyglądał z zewnątrz zupełnie niepozornie, ale kto się znalazł za jego zamkniętemi drzwiami i zasuniętemi firankami, zapominał o ubogim, ponurym wyglądzie zewnętrznym. Zbytkowny korytarz, wyłożony grubemi dywanami, prowadził do sali tanecznej i restauracji. Dick czekał na przybycie dyrektora, i stojąc w drzwiach, podziwiał przepych sali.
— Pozłacany występek! — rzekł Elk pogardliwie. — Ciekaw jestem, ile ośmielą się tu zażądać za kolację. A oto nasz Matuzalem.
Matuzalem siedział przy najlepszym stoliku na sali. Przed nim stał kufel piwa.
— Pije! To przynajmniej ludzkie, — rzekł Elk.
Hagn nadszedł usłużnie z uprzejmym uśmiechem. — Co za miła niespodzianka, panie kapitanie! — rzekł. — Chce pan, żebym panów wpuścił. Ależ, moi panowie, to zupełnie zbyteczne. Każdy wyższy urzędnik policji jest honorowym członkiem mego klubu.
Ruszył przodem, poprowadził ich między stolikami i znalazł wolną lożę. Niektórym z gości zrzedła mina na widok nowoprzybyłych, a jeden wymknął się chyłkiem i nie pokazał się więcej.
— Mamy dzisiaj doborową publiczność, — rzekł Hagn, pocierając ręce. — Oto lord i lady Belfin, ten pan z długą brodą to bogaty Maitland, a jego sekretarz także jest.
— Johnson? — zapytał Dick zdumiony. — Gdzie on siedzi?
W tej chwili i on zauważył otyłego filozofa. Siedział w oddalonym kącie i prezentował się w staromodnym fraku przeraźliwie niezręcznie i nieszczęśliwie. Siedząc na brzeżku fotelu, zrobił uroczystą minę i splótł dłonie na stole.