— Doskonale, doskonale! — przyznał żywo. — Tak właśnie trzeba traktować sprawę. Widzę, że jesteś pan mądrzejszy niż przypuszczałem. Postępuj pan tedy wedle swego uznania.
Pogłaskał miłośnie banknoty, wetknął je do ogromnej koperty i oddał z niechęcią detektywowi, który ten pakiet schował w kieszeń.
— O Brabazonie ani słychu! — powiedział Froyant. — Ten łotr okradł mnie na więcej niż dwa tysiące funtów, które włożył, jak dureń, w głupie interesy Marla.
— Czy wie pan coś bliższego o Marlu? — spytał Yale, stojąc już w drzwiach.
— Tyle tylko, że był szantażystą.
— Ale coś może mniej znanego? — badał detektyw cierpliwie. — Skąd się wziął tutaj na przykład?
— Przybył, zdaje się, z Francji. Mało wiem o tym człowieku, z którym zresztą zapoznał mnie stary Beardmore. Podobno siedział za matactwa parcelami gruntowemi w więzieniu. Ale mniejsza o plotki. Mnie był on użyteczny i osięgnąłem nawet zysk znaczny z obrotów, jakie czynił moim kapitałem.
Yale uśmiechnął się. W takim razie mógł obrzydliwy skąpiec spokojnie przebaczyć Marlowi tę drobną stratę.
W biurze zastał Parra i Jacka Beardmore, który to ostatni przybył widocznie dla Talji. To też uzasadnił jej nieobecność tem, że może dojść do scen gwałtownych.
— Jesteś pan chyba na to przysposobiony? — spytał, patrząc ostro na młodzieńca.
— Oczywiście! — odparł Jack, wesoło niemal.
— Jaki tedy plan? — informował się inspektor.
— Na kilka minut przed spodziewanem przybyciem posłańca pójdę do swego pokoju, zamykając zewnątrz oboje drzwi. Klucze zostaną po stronie panów i poproszę,
Strona:PL Edgar Wallace - Czerwony krąg.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.