Podczas gdy detektyw chodził po całym domu, Barabazon siedział skulony w zagródce strychu. Przypuszczenie odwiedzin Derricka Yale przejmowało go dreszczem.
Teraz siedział, drzemiąc w wielkim fotelu, przyniesionym z dołu, w którym miał spędzić noc. Nagle usłyszał zgrzyt klucza i skoczył na równe nogi. Podchodząc do drzwi zapadłych uniósł je. W tej chwili zahuczał z dołu tętniący głos przybysza.
— Zejdź pan na dół! — a on usłuchał.
Poprzednia rozmowa miała miejsce w ciemnym kurytarzu. Brabazon, nawykłszy już do mroku, zeszedł śmiało po schodach.
— Zostań pan, gdzie jesteś! — rozkazał nieznajomy. — Przyniosłem jedzenie, ubranie i wszystko, czego narazie potrzeba. Ogol się pan, byś wyglądał przyzwoicie.
— Gdzie się podzieję? — spytał.
— Kupiłem panu miejsce na parowcu, który jutro wyrusza z Victoria-Docku do Nowej Zelandji. W torebce jest paszport i bilet. A teraz słuchaj pan. Trzeba zostawić wąsy, a zgolić brwi, gdyż to jest dla pana najcharakterystyczniejsze.
Brabazon zdziwił się, ale podniósłszy rękę do brwi, musiał przyznać rację.
— Nie przyniosłem pieniędzy! — ciągnął dalej przybysz. Masz pan przy sobie sześćdziesiąt tysięcy Marla. Zamknąłeś pan jego konto i sfałszowałeś podpis na kwicie w nadziei, że ja z nim załatwię porachunki. I tak się też stało.
— Któż pan jest? — zapytał.
— Jestem Czerwony Krąg! — odparł nieznajomy. — Pocóż to pytanie? Wszakże widywaliśmy się już nieraz.
— Oczywiście! — mruknął bankier. — To miejsce doprowadza mnie do szaleństwa. Kiedy mogę stąd wyjść?
Strona:PL Edgar Wallace - Czerwony krąg.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.