Ścieżka ujęta była w gęstwę rododendronów. Nie dostrzegł nikogo i ruszył śpieszniej.
Już nie słyszał kroków, natomiast ujrzał, obejrzawszy się, postać jakąś, kroczącą trawnikiem obok ścieżki. Przystanął, a nieznajomy uczynił tosamo. Zakłopotał się, co czynić. Nie mógł bez śmieszności zawołać na tego człowieka, gdyż każdemu obywatelowi wolno było przecież spacerować późnym wieczorem po parku.
W tej chwili, ujrzał idącego naprzeciw człowieka, i rozpoznawszy po kroku policjanta, doznał wielkiej ulgi. Postać zniknęła. Był to człowieczek mały, tak że wziął go zrazu za wyrostka. Może biedak jakiś chciał go prosić o pieniądze na nocleg? Wydało mu się to głupie, ale rozradowało go, gdy wkroczył na jasno oświetloną ulicę.
Zapytał policjanta.
— Stamford Avenue? Może pan dojechać tamtym oto omnibusem, albo taksówką w ciągu dziesięciu minut.
Długo się namyślał, czy jechać. Inspektor mógł mu słusznie wziąć za złe wciskanie się do domu, a cóż miał na usprawiedliwienie swego postępku? Nagle zdecydowany wsiadł w auto. Dojeżdżając, znowu uczuł te same skrupuły.
Parr otwarł drzwi sam.
— Proszę, proszę! — powiedział. — Dopiero co wróciłem i właśnie jestem przy kolacji. Myślę, że pan dawno już jadł i coś przekąsi.
— Nie chcę przeszkadzać, inspektorze! — odparł Jack. — Dowiedziałem się o aresztowaniu Brabazona i dlatego przybyłem.
Inspektor wziął go pod rękę, chcąc zaprowadzić do jadalni, ale nagle stanął, wydając okrzyk:
— Boże wielki!
Jack zdumiał się, gdyż po raz pierwszy spostrzegł zakłopotanie u Parra.
Strona:PL Edgar Wallace - Czerwony krąg.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.