— Czy to pan, inspektorze? — spytał Froyant. — Proszę przybyć do mnie niezwłocznie i zabrać ze sobą Yalego. Mam nader ważne wiadomości.
Parr odłożył słuchawkę, zadumany wielce.
Talja zajęła się po kolacji cerowaniem pończoch, jednocześnie oddalając od siebie myśl o Jacku Beardmore, co nie było zgoła rzeczą łatwą.
Nagle zapukano i messenger-boy wręczył jej pudełko, wyglądające tak, jakby zeń dobyto przed chwilą parę trzewików.
Otworzyła przesyłkę w sypialni.
— Zna pani, — wyczytała drukowanemi literami, — wejście do domu Froyanta przez sklepione podziemie aż do pracowni. Proszę tam zaczekać z zawartością pudełka, aż dam dalsze zlecenia.
W pudełku była leworęczna rękawica szoferska, sięgająca jej do łokcia i sztylet, ostry jak brzytwa, o krągłej gardzie.
Spróbowała porozumieć się telefonicznie, ale powiedziano jej, że niema nikogo.
Nie było dużo czasu. Włożyła przesłane przedmioty do torebki i wyszła.
W pół godziny potem przybyli do Froyanta Yale i Parr. Uderzyło obu, że cały dom był jaskrawo oświetlony, co stało w wielkiej sprzeczności ze skąpstwem gospodarza.
Froyant przyjął gości siedząc w fotelu, a mimo znużenia był rozpromieniony i zacierał ręce.
— Łaskawi panowie! — powiedział. — Powiem wam coś zdumiewającego. W tej chwili zadzwoniłem do komisarza. W takim razie trzeba być całkiem pewnym siebie. Każdemu z panów może się w drodze powrotnej coś przydarzyć, przeto należy wtajemniczyć możliwie