— Czemuż miałem być wogóle w pobliżu jakiegoś drzewa? — odrzucił wyzywająco. — Powiadam panu przecież, że szedłem prosto polem.
Tymczasem zbliżył się Harvey Froyant, który znał widocznie przybysza.
— A, to Mr. Marl, znam go! Słuchajno pan, czy widziałeś kogoś w pobliżu tamtego drzewa?
Marl zaprzeczył ruchem głowy. Drzewo i jego tajemnica były to dlań widocznie sprawy niezrozumiałe.
— Nie wiedziałem wcale, że stoi tam jakieś drzewo! — odparł. — A cóż... cóż się stało?
— Nic! — powiedział Froyant ostro.
Jack wziął torbę przybysza i niebawem dotarli do domu. Rosła, zażywna postać Marla nie uczyniła na Jacku korzystnego wrażenia. Głos jego brzmiał chrypliwie, zachowanie było poufałe, tak że zachodził w głowę w jakich stosunkach zostawać może ojciec z tym, dziwnym egzemplarzem ludzkiej rasy.
Tuż pod domem wydał gruby Marl, bez żadnego, widocznego powodu, okrzyk strachu i skoczył wstecz. Był blady, wargi mu drżały i dygotał całem ciałem.
Jack patrzył nań ze zdziwieniem, a nawet Harvey Froyant objawił wielkie zainteresowanie.
— Cóż się, u djabła, dzieje z panem? — spytał z wściekłością.
Nerwy jego, napięte już bardzo silnie, doznały nowego wstrząsu, skutkiem niezaprzeczalnego przestrachu dryblasa.
— Nic... nic... — mruknął Marl chrypliwie — ja tylko...
— Upiłeś się pan, zapewne! — huknął nań Froyant.
Strona:PL Edgar Wallace - Czerwony krąg.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.