Beardmore roześmiał się, wszedł do domu i wrócił z laską.
— Przejdę się trochę! — rzekł do syna. — Nie, nie chodź zemną. Chciałbym rozważyć pewne sprawy. Przyrzekam panu Yale, że nie przekroczę granic mej posiadłości, chociaż jestem pewny, że pan zbytnią wagę przywiązujesz do pogróżek tych rabusiów.
Yale potrząsnął głową.
— A znak na drzewie? — spytał.
Jim mruknął wzgardliwie.
— Trzebaby czegoś więcej, by ze mnie wydusić te sto tysięcy! —
Zszedłszy z szerokich schodów skinął im ręką na pożegnanie, oni zaś patrzyli za kroczącym zwolna przez park.
— Czy sądzisz pan, że coś poważnego zagraża memu ojcu? — spytał Jack.
Yale, patrzący jeszcze za odchodzącym, obrócił się nagle.
— Czy zagraża? — rzekł gniewnie. — Tak, w dniach najbliższych zagraża mu wielkie niebezpieczeństwo!
Jack zatroskał się bardzo.
— Pocieszam się nadzieją, że nie masz pan racji! — powiedział. — Ojciec nie bierze sprawy tak poważnie, jak pan.
— Dlatego, że ojciec pański nie doświadczył tego co ja! — odparł detektyw. — O ile wiem, pytał naczelnego inspektora Parra, a on potwierdził, że niebezpieczeństwo jest istotnie wielkie.
Jack roześmiał się, mimo swych obaw.
— Jakież może istnieć porozumienie pomiędzy lwem i jagnięciem? — powiedział Mr. Yale, — sądzę, że prezydjum policji niebardzo liczy się z człowiekiem, jakim pan jesteś.[1]
— Podziwiam Parra! — zauważył Derrick. — Pracuje powoli, ale bardzo gruntownie. Jest to, o ile wiem, najsumienniejszy człowiek całego urzędu i nie doceniono go
- ↑ Prawdopodobnie błąd w tłumaczeniu. Akapit powinien brzmieć: — Jakież może istnieć porozumienie pomiędzy lwem i jagnięciem? — spytał, — sądzę, że prezydjum policji niebardzo liczy się z człowiekiem, jakim pan jesteś, Mr. Yale.