Nie mogła się dowiedzieć, czego chciał. Z małego swego biura sekretarki widziała, że rozmawia z urzędnikiem przy okienku i zaraz doniosła Czerwonemu Kręgowi.
Inspektor Parr nie przybył, ani też Jack. Nie chciała zbyt często myśleć o Jacku, gdyż sprawiało jej to przykrość.
W chwilach wielkiego wzburzenia popadał John Brabazon, potężny prezes banku tellerowskiego w dziwną nawyczkę. Białemi rękami sięgał do bujnych loków z tyłu głowy, motał je na palce i ciągnął przez całą łysinę aż na czoło. Z tak pochyloną głową i palcami na czole wyglądał jak zamodlony głęboko.
Gość, siedzący w pięknym gabinecie, nie miał żadnych zgoła nawyczek. Był to wysoki, gruby jegomość, oddychający bezgłośnie, zaspany potrosze, skutkiem wygodnego życia, a palce jego nie drgały nerwowo, spoczywając złożone na kamizelce.
— Drogi Marlu, — mówił bankier łagodnie, pieszczotliwie niemal — czasem wystawiasz pan cierpliwość naszą na próbę, nie mówiąc już o pretensjach natury materjalnej.
Grubas roześmiał się.
— Ależ Brab... daję ci przecież pokrycie, doskonałe pokrycie stary skąpcze. Nie możesz pan chyba zaprzeczyć.
Palce Mr. Brabazona wygrywały jakąś melodję po brzegu biurka.
— Przychodzisz pan zawsze z najniemożliwszemi propozycjami, które dotąd, w głupocie swojej, finansowałem. Musi się to jednak skończyć. Nie potrzeba panu pomocy. Należytość pańska w tym jednym banku wynosi około stu tysięcy funtów.
Marl obejrzał się na drzwi i rzekł zcicha, pochylony ku bankierowi: