Derossi uściskał Kalabryjczyka serdecznie i swoim dźwięcznym głosem rzekł:
— Witaj nam, kolego!
Na co Kalabryjczyk z impetem ucałował go w oba policzki, a my reszta zaczęli bić brawo.
— Cicho tam! — zawołał nauczyciel. — W szkole nie daje się oklasków!
Ale znać było po nim, że z nas kontent. A i Kalabryjczyk był kontent.
Zaraz mu też nauczyciel wyznaczył miejsce i sam go odprowadził na nie, po czym rzekł:
— Pamiętajcie, com wam powiedział! Bo to jest wielka rzecz! Bo o to, żeby chłopiec z Kalabrii czuł się w Turynie jak w domu, a chłopiec z Turynu czuł się w domu jak w Kalabrii — kraj nasz ojczysty lat pięćdziesiąt walczył, a więcej niż trzydzieści tysięcy Włochów oddało życie za to! Szanujcie się więc i kochajcie wzajem; a gdyby który z was obraził tego towarzysza za to, że nie w naszej prowincji się rodził, stałby się niegodnym, słyszycie? — niegodnym podnieść oczu na trójkolorowy sztandar naszej jedności włoskiej.
Zaledwie też Kalabryjczyk usiadł, kiedy co bliżsi obdarowali go stalówkami i pieczątkami, a jeden z ostatniej ławki przysłał mu oślą pocztą prawdziwą szwedzką markę.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ten chłopiec, co przysłał markę Kalabryjczykowi, nazywa się Garrone i ja go najlepiej lubię. Największy jest z całej klasy, ma blisko lat czternaście, dużą głowę i szerokie plecy. Sama w nim dobroć kiedy się uśmiechnie, ale uśmiecha się rzadko i zwykle jest poważny, jak dorosły człowiek.