szym domu, na czwartym piętrze, z synowcem swoim mieszkał.
— Ja nienaumyślnie! — wołał Garoffi, na pół umarły ze strachu, — Ja nienaumyślnie!...
Dwóch czy trzech ludzi popychało go gwałtownie, krzycząc:
— Do ziemi czołem! Proś o przebaczenie!
I rzucili go na podłogę. Ale w tejże chwili podniosło go dwoje silnych ramion, dał się słyszeć głos męski:
— Nie, panowie!
Był to nasz dyrektor, który wszystko widział.
— Kiedy miał odwagę przyznać się — mówił dalej — nikt nie ma prawa poniewierać nim!
Wszyscy stanęli cicho.
— Proś o przebaczenie! — rzekł teraz dyrektor do Garoffiego, który wybuchnął płaczem obejmując kolana starca.
A ten poszukawszy ręką jego głowy pogłaskał go po włosach.
Wtedy odezwały się wzruszone głosy:
— Idź, chłopcze, do domu! Idź! Wracaj!
A ojciec mój pociągnął mnie z dala od tłumu i tak w drodze mówił:
— Henryku! Czy ty w podobnym wypadku zdobyłbyś się na odwagę, żeby spełnić obowiązek i wyznać winę.
— Tak — odpowiedziałem.
A ojciec:
— Dajże mi, synu, słowo uczciwego i honorowego chłopca, żebyś to uczynił.
— Daję ci słowo, mój ojcze!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |