Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/098

Ta strona została uwierzytelniona.

Innni świstali i wybuchali śmiechem, tłukli piórnikami o ławki i rzucali na siebie kulkami z pożutego papieru mając za procę gumowe paski od spodni. Zastępca wyciągał to jednego, to drugiego z ławki, trząsł nimi i jednego do kąta postawił. Ale i to się na nic nie zdało. Tak już nie wiedząc co robić, znów prosić zaczął:
— I czemu wy to robicie? Dlaczego? Czy chcecie koniecznie, żebym się gniewał na was?
I uderzywszy w stół ręką krzyczał zarazem wściekłym i płaczliwym głosem:
— Ciszej! Ciszej! Ciszej!
Przykro było go słuchać.
Ale hałas wzmógł się jeszcze.
Franti rzucił w niego papierową strzałą, inni zaczęli miauczeć jak koty, tamci się za łby darli; zrobił się zamęt nie do opisania, kiedy wtem wszedł pedel i rzekł:
— Panie nauczycielu, pan dyrektor do siebie prosi.
Zastępca podniósł się i wyszedł z pośpiechem, czyniąc gest rozpaczy. A wtedy zrobiło się w klasie prawdziwe piekło.
Naraz Garrone skoczył ze srogą twarzą i ścisnąwszy pięście, wołając głosem zduszonym z gniewu:
— Dość tego! Bydlęta! Rozpuściliście się dlatego, że dobry. Żeby was po łbach walił, tobyście się mu jak psy łasili! Kupa nikczemników, nie chłopcy! Pierwszego, który nie usłucha; będę czekał przy wyjściu i zęby mu połamię, choćby jego rodzony ojciec na to patrzał!
Zamilkli wszyscy.
Ach, jakże pięknie wyglądał Garrone z tymi oczyma rzucającymi iskry i płomienie. Jak młody lew rozżarty. Spojrzałem na największych krzykaczy: wszyscy mieli głowy spuszczone. Kiedy zastępca wrócił z zaczerwionymi oczyma, było cicho tak, że żaden nie zipnął.