Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Licz na mnie, kapitanie! — odpowiedział chłopak zawieszając się u sznura.
— A przychyl się w biegu! — zawołał jeszcze kapitan podtrzymując sznur z sierżantem razem.
— O jej! czemu nie? — odkrzyknął malec.
— Niechże cię Bóg prowadzi!
Za chwilę doboszyk był już na ziemi, sierżant sznur ściągnął, a kapitan przylgnąwszy niemal wąsami do szyby okienka ujrzał chłopca jak zbiegał ze wzgórza. Już pewien był, że się uda, że chłopca nikt nie spostrzeże, kiedy kilka białych obłoczków dymu, wznoszących się z ziemi przed biegnącym i poza nim przekonało go, że Austriacy spostrzegli małego dobosza i że strzelają do niego. Ale chłopiec pędził na skręcenie karku. Nagle padł.
— Zabity! — ryknął kapitan ściskając pięście.
Nie domówił jednak jeszcze tego słowa, kiedy chłopiec zerwał się i pobiegł znowu.
— Ach upadł tylko! — szepnął kapitan i odetchnął wolno.
A chłopak leciał co siły, lecz utykał nieco.
— Stukł nogę... — pomyślał kapitan.
Jeszcze kilka obłoczków dymu podniosło się za chłopcem tu to tam, ale już w oddali.
Był ocalony.
Kapitan wydał okrzyk triumfu. Nie ustawał wszakże patrzeć za nim i drżał, bo każda chwila była droga. Jeśli nie dobiegnie jak najprędzej, z wezwaniem o natychmiastową pomoc, dzielni jego żołnierze padną jeden po drugim, albo też będzie musiał wraz z nimi oddać się w niewolę.
A chłopiec biegł. Biegł czas jakiś jak wiatr, potem wolniej i kulejąc mocno. I znów się zebrał i biegł, ale znać było, że mu sił ubywa i zatrzymywał się coraz, coraz częściej.