— Musiała go drasnąć jakaś kula — pomyślał kapitan z drżeniem prawie śledząc wszystkie jego ruchy i pobudzał go, mówił do niego, przynaglał, jak gdyby chłopiec mógł był go dosłyszeć, mierząc rozognionym okiem przestrzeń między biegnącym chłopcem a tymi błyskami bagnetów, które dostrzegł w dolinie, wśród pól pszenicznych ozłoconych słońcem.
A tymczasem świst kul i huk strzałów wstrząsał izbami pod nimi; a rozkazy oficerów gwałtownie ścierały się z ostrymi jękami ranionych i trzaskiem sprzętów i łomotem cegieł.
— Dalej! Prędzej! — krzyczał stary dowódca ścigając wzrokiem biegnącego dobosza.
— Leć! Spiesz! Przekleństwo! Znów się zatrzymał... Ah! Biegnie znowu..! Prędzej!...
Wtem wszedł oficer donosząc, że nieprzyjaciel nie przerywając ognia wywiesił białą chorągiew i do poddania się wzywa oblężonych.
— Nie odpowiadać! — wrzasnął kapitan wściekle, nie odrywając oczu od biegnącego chłopca, który był już w dolinie, lecz nie biegł, owszem, zdawał się wlec ledwie. — Ale spiesz!... Ależ leć, nieszczęsny! — krzyczał kapitan ściskając zęby i pięście. — Zgiń, trupem padnij, łotrze, ale doleć! Ach, tchórz niegodny!... Ach, tchórz!... siadł znowu!...
A chłopiec, którego głowę wzniesioną widział ciągle ponad pszennym łanem, rzeczywiście z oczu mu zniknął, jakby padł na ziemię. W tej chwili przecież zobaczył ją znowu, tę głowę wzniesioną, aż póki jej w oddaleniu nie zakryły zboża.
Wtedy zbiegł gwałtownie ze schodów. A tam, na piętrze, kule grzmiały, izby pełne były rannych; niektórzy z nich kręcili się w kółko jak pijani czepiając się sprzętów kurczowo; ściany i podłogi zbryzgane były
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.