Ten Nobis to mógłby z Frantim chodzić w parze! Ani jednego ani drugiego nie wzruszył okropny widok, na któryśmy dzisiaj patrzyli. Było tak:
Wyszedłszy ze szkoły, przystanęliśmy na chwilę z ojcem, żeby popatrzeć jak kilku wstępniaków z drugiego oddziału rzuciło się na kolana, czapkami i pelerynami garnąc topniejące kawałki lodu, żeby woda prędzej ściekać mogła, kiedy nagle, w głębi ulicy, pokazał się tłum ludzi śpiesznie idących, zafrasowanych, przelękłych, mówiących półgłosem.
Wśród tłumu widać było straż miejską, a za nią dwóch mężczyzn dźwigających nosze. Chłopcy biegli ze wszystkich stron, a tłum zbliżał się ku nam.
Na noszach leżał wyciągnięty człowiek, blady jak trup, z głową zwieszoną na ramię, z rozwichrzonymi i zakrwawionymi włosami, a krew dobywała mu się z ust i z uszów. Przy noszach szła kobieta z dzieckiem na ręku, która wyglądała jakby obłąkana i od czasu do czasu krzyczała:
— Nie żyje! Nie żyje! Nie żyje!
Za kobietą dreptał mały chłopczyna z książkami pod pachą i głośno płakał.
— Co się stało? — zapytał mój ojciec.
— A to murarz — odrzekł ktoś z bliżej stojących — z czwartego piętra spadł przy budowie domu.
Tymczasem ludzie idący z noszami stanęli a wiele osób odwracało oczy, nie mogąc znieść strasznego widoku. Właśniem zobaczył tę małą nauczycielkę z czerwonym piórem, podtrzymującą starszą, z pierwszej wyższej, która mdlała prawie, kiedy mnie ktoś łokciem trącił.
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.
Ranni na polu pracy.
13. poniedziałek.