Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.

— Do jakiego ojca? — zapytał dozorca.
Chłopczyna drżąc cały żeby się nie dowiedzieć czego złego, powiedział nazwisko. Ale dozorca takiego nazwiska nie przypomniał sobie.
— Taki stary robotnik wędrowny? — zapytał.
— Robotnik — odrzekł chłopiec jeszcze bardziej zalęknionym głosem — ale nie bardzo stary... Wędrowny robotnik... Tak.
— Kiedy przyszedł do szpitala?
Chłopiec rzucił okiem na list.
— Z pięć dni temu będzie.
Dozorca stał chwilę drapiąc się w głowę, po czym jakby nagle przypomniawszy coś sobie:
— Aha! — rzekł. — Już wiem! Czwarta sala, łóżko w rogu.
— A czy bardzo chory?... Jak się ma? — zapytał trwożliwie chłopczyna.
Dozorca spojrzał na niego i nie odpowiedziawszy na pytanie rzekł:
— Pójdź ze mną!
Wstąpili na schody, przeszli szeroki korytarz i stanęli w otwartych drzwiach sali, skąd było widać łóżka ustawione we dwa długie rzędy.
— Pójdź! — powtórzył dozorca wchodząc.
Chłopiec zebrał odwagę i szedł za nim w prawo i w lewo rzucając wystraszone spojrzenia na mizerne, blade twarze chorych. — Jedni z nich mieli oczy zamknięte i wyglądali jakby już nieżywi, inni patrzyli przed siebie błyszczącym od gorączki, przerażonym wzrokiem, jeszcze inni jęczeli i skarżyli się jak dzieci. Sala była mroczna, powietrze przesycone ostrą wonią lekarstw; dwie siostry miłosierdzia kręciły się około chorych z flaszeczkami w ręku.