Doszedłszy w głąb sali dozorca zatrzymał się przy jednym z łóżek, rozsunął firankę i rzekł:
— Oto twój ojciec!
Chłopak uderzył w płacz, wypuścił zawiniątko spod pachy i uchwyciwszy rękę chorego, bezwładnie na kołdrze leżącą, głowę do jego piersi przytulił.
Chory nie poruszył się nawet.
Podniósł się chłopczyna, popatrzał na ojca i znowu płaczem wybuchnął — a wtedy zwrócił na niego chory przeciągłe spojrzenie i zdawał się go poznać.
Usta jego nie poruszyły się jednak. Biedny tata, jakże był zmieniony. Syn nigdy by go nie poznał.
Posiwiały mu włosy, broda urosła, miał twarz spuchniętą, rozczerwienioną, z naciągniętą silnie i błyszczącą skórą, usta zgrubiałe, oczy widne zaledwie, wszystkie rysy zupełnie zmienione. Tylko czoło i czarne łuki brwi zostały te same. Oddychał z trudem.
— Tatusiu! Mój tatusiu! — Zawołał chłopczyna. — To ja! Czy mnie poznajesz, tato? Ja Szymuś, twój Szymuś... Przyszedłem ze wsi... mama mnie przysłała. Przyjrzyj mi się, drogi tatusiu! Przemów słowo!
Ale chory, popatrzywszy na niego uważnie, oczy zamknął.
— Tatusiu, co wam, tatusiu!... Ja jestem synek wasz, Szymuś!...
Wszakże chory nie poruszył się i tylko dyszał ciężko.
Wtedy, płacząc, przysunął sobie chłopiec stołek, usiadł i czekał nie zdejmując oczu z twarzy ojca.
— Pewno doktor przyjdzie — myślał sobie — to mi co powie.
I pogrążył się w smutnym rozmyślaniu przypominając sobie jak to się ojciec w świat puszczał, jak się żegnał z dziećmi na statku, jak go potem wyglądali
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/148
Ta strona została uwierzytelniona.