Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

Garibaldim służył, a naprzeciwko nas w drugich rzędach siedział mularczyk, ze swoją okrągłą buzią, tuż przy swoim wielkoludzie-ojcu. Ledwiem spojrzał, zaraz mnie zobaczył i na znak powitania zrobił zajęczy pyszczek. Trochę dalej stał Garoffi i liczył widzów rachując ile też towarzystwo linoskoków zarobić może.
Niedaleko nas, w pierwszym rzędzie, siedział także biedny Robetti, ten co uratował malca, trzymając między kolanami obie swoje kule, przytulony do swego ojca, kapitana artylerii, który mu rękę na ramieniu trzymał.
Zaczęło się przedstawienie.
Pajacyk dokazywał cudów na koniu, na trapezie, na linie, a ile razy się pokazał — wszyscy bili brawo. Potem popisywali się inni, żonglerzy, ekwilibryści, konnojeźdźcy ubrani w trykoty i błyszczący od srebra. Ale jak chłopca nie było na widowni, wszystkim się jakoś zaczynało nudzić. Aż naraz widzę, że nauczyciel gimnastyki stając przy wejściu samym szepce coś właścicielowi cyrku, a ten patrzy dookoła na widzów jak gdyby szukał kogo. A oczy jego zatrzymały się na nas.
Spostrzegł to mój ojciec, domyślił się, że nauczyciel gimnastyki wskazał go jako autora owego artykułu, i żeby uniknąć podziękowań wyszedł mówiąc do mnie:
— Zostań, Henryku! Poczekam na ciebie na ulicy.
Bo już się przedstawienie kończyło. Ale „pajacyk“, któremu ojciec także coś poszepnął, raz jeszcze wystąpił. Pędząc na galopującym koniu cztery razy zmieniał postać i ubranie ukazując się już jako pielgrzym, już jako marynarz, już jako akrobata, a ile razy przelatywał koło mnie blisko, zawsze patrzył na mnie.
Gdy z konia skoczył, zaczął obchodzić dokoła cyrku ze swoim śpiczastym kapeluszem pajaca w rękach, a publiczność rzucała mu soldy i cukierki.