Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

A na to Derossi z cicha:
— To niech nam pan co o nich opowie!
Nauczyciel odszedł od ławki i siadł przy swoim stoliku.
Wtedy Coretti rzekł głośno:
— Instytut ślepych jest przy ulicy Nicejskiej.
Nauczyciel pokiwał siwą głową.
— Ślepych... ślepych... Tak mówisz ślepych, jakbyś mówił chorych, biednych, czy tam co... Ale czy ty dobrze rozumiesz znaczenie tego słowa? Pomyśl tylko:
Być ślepym... Nie widzieć nigdy, nigdy nic! Nie odróżniać dnia od nocy, nie widzieć słońca i nieba, ani rodziców własnych, ani nic z tego wszystkiego, co nas otacza, czego się dotknąć można. Być pogrążonym w wieczystej ciemności i jak gdyby pogrzebanym we wnętrznościach ziemi. Spróbujcie na chwilę zamknąć oczy i pomyśleć, że tak zostaniecie na zawsze! Alboż nie czujecie przestrachu i zgrozy? Alboż wam się nie zdaje, że nie podobna tak wytrzymać, że zaczniecie zaraz krzyczeć, że zwariujecie chyba i pomrzecie...
A przecież, moje dzieci, kto wejdzie po raz pierwszy do Instytutu niewidomych, podczas rekreacji, a posłyszy tych biedaków jak grają na skrzypcach, na fletach, jak rozmawiają głośno i ze śmiechem, kto zobaczy jak wbiegają na schody i zbiegają z nich szybkimi kroki, z jaką swobodą kręcą się po korytarzach, po sypialniach, ten nigdyby nie powiedział, że są tak nieszczęśliwi jak są w istocie.
Trzeba im się tylko przypatrzeć.
Są tam młodzieńcy szesnasto- i ośmnastoletni, silni i weseli, którzy kalectwo swoje znoszą jakby od niechcenia, owszem, jakby z brawurą; ale widać z gorz-