kiego i dzikiego wyrazu ich twarzy, ile wycierpieli, ile przewalczyć musieli, zanim się pogodzili ze swoim nieszczęściem.
Są inni, z twarzą bladą i łagodną, w której uderza wielka rezygnacja a przy tym taki przejmujący smutek, iż łatwo zrozumieć, że jeszcze nieraz płaczą nad sobą w ukryciu.
Ach, dzieci moje! Pomyślcie tylko, że wielu z tych nieszczęsnych straciło wzrok nagle prawie, w dni kilka; że inni znowu oślepli po latach męczeństwa, po różnych okropnych operacjach, które były daremne. Że jeszcze inni, a takich bardzo jest wielu, urodzili się już niewidomymi, w jakiejś straszliwej nocy, która już nigdy dla nich rozednieć nie miała, i że weszli w świat, jakby w wielki grób czarny, że nie wiedzą jak twarz ludzka wygląda.
Wyobraźcie teraz sobie, co cierpieć muszą, kiedy pomyślą o tej różnicy, jaka zachodzi pomiędzy nimi a tymi, którzy świat ten widzą, i kiedy sami siebie pytają z goryczą: — Dlaczego? Cośmy zawinili komu?
Więc kiedy pomyślę, ja, który na nich patrzyłem lat tyle, kiedy wspomnę wszystkie te oczy, raz na zawsze zamknięte, wszystkie te źrenice bez wzroku, bez światła, bez życia, a potem spojrzę na was, to zdaje mi się niepodobieństwem, żebyście nie czuli, jak ogromnie szczęśliwi jesteście! Pomyślcie tylko: Jest we Włoszech około dwudziestu sześciu tysięcy niewidomych!
Dwadzieścia sześć tysięcy ludzi, którzy nie widzą jasności dziennej? Rozumiecie? Przecież to cała armia, której przejście pod oknami naszej szkoły zabrałoby przynajmniej cztery godziny czasu!
Nauczyciel zamilkł. W całej klasie nie było słychać nawet i oddechu.
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/168
Ta strona została uwierzytelniona.