tego, żeby mu wynagrodzić za te nieszczęścia ojca, których się niechcący dowiedział, a o których syn nic nie wie.
Więc już ta matka tak na Derossiego patrzyła, tak patrzyła, jakby mu własne oczy oddać chciała, za tę życzliwość dla dziecka, bo to dobra kobieta i żyje tylko dla syna, a ten Derossi, który się nim opiekuje, który go wyróżnia, Derossi, panicz, pierwszy uczeń w klasie, wydaje jej się królewiczem z bajki i ma go sobie za świętego prawie. Wybornie widziałem, że od dni kilku zieleniarka tak na Derossiego patrzy, jakby mu coś powiedzieć chciała, a tylko się wstydzi. Aż wczoraj z rana odważyła się jakoś, zatrzymała go we drzwiach i rzekła:
— Niech się panicz nie gniewa, proszę, bo panicz taki dobry dla mojego chłopca i niech panicz będzie łaskaw przyjąć tę drobną pamiątkę od ubogiej matki.
I wyciągnęła z koszyka z jarzynami szkatułeczkę z białej, wyzłacanej tektury.
Derossi zaczerwienił się cały, cofnął krokiem i rzekł rezolutnie.
— Niech to pani da synowi. Ja nie przyjmę. Dziękuję!
Kobieta zafrasowała się strasznie i przepraszała zmieszanym głosem.
— Nie chciałam panicza obrazić... To tylko trochę karmelków...
Ale Derossi potrząsnął tylko głową, że nie przyjmie.
A wtedy z wielką nieśmiałością wyjęła z koszyka pęczek różowych rzodkiewek i rzekła:
— Niechże chociaż paniczyk te rzodkiewki weźmie, świeżuteńkie, i mamie zaniesie.
Derossi uśmiechnął się na to.
— Nie! Bardzo dziękuję, ale nic nie chcę. Zrobię
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/188
Ta strona została uwierzytelniona.