Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

Różni tam byli pomiędzy nimi, można się było napatrzeć! Były twarzyczki poważne, były wystraszone, były czerwone jak wisienki, a były też i błazenki małe, które się wszystkim tym panom prosto w oczy śmiały, a ledwie zeszły ze sceny, zaraz je chwytały matki na ręce i zabierały z sobą do domu.
A dopiero jak przyszła na naszą szkołę kolej? No, z tych bardzo wielu znałem. Szedł Coretti w nowym ubraniu od stóp do głów, z tym pięknym, rzeźkim uśmiechem, który mu odsłania rzędy białych zębów. Niktby się nie domyślał ile on dziś już centnarów drzewa przedźwigał od rana! Pan syndyk, dając mu atestat zapytał, co znaczy ten czerwony znak, który ma na czole, i trzymał na ramieniu rękę. Poszukałem oczyma na parterze rodziców jego: śmiali się oboje zakrywając usta dłonią.
Potem szedł Derossi, cały niebiesko ubrany w błyszczących bucikach, z tymi złotymi kędziorami, szczupły, zgrabny, z podniesionym czołem, tak piękny, tak ujmujący, że radbym go był uściskał! Wszyscy też ci panowie w fotelach ściskali go za rękę, i każdy mu coś miłego powiedział.
W tem rudy nauczyciel zawoła:
— Juliusz Robetti! I oto ukazał się kaleka nasz drogi na szczudłach... Wszyscy uczniowie szkół naszego miasta wiedzieli o jego przypadku. W mgnieniu oka przebiegł szept między publicznością. I rozległy oklaski jak teatr długi i szeroki! Od okrzyków ściany drżały! Mężczyźni powstali z miejsc, panie powiewały chusteczkami, a biedny chłopiec zatrzymał się w pośrodku sceny, drżący i oszołomiony. Pan syndyk wstał, podprowadził go sam, a wręczywszy mu nagrodę, ucałował w czoło. Potem myślałem że ryknę płaczem — odczepił ten wianek z wa-