Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

właśnie powietrza do oddechu, kiedy już nikogo nie mam na ziemi, przez pół nieżywa... teraz... Boże mój!
Już, już miał się Ferruccio rzucić do kolan babki, tak go zwyciężyło wzruszenie, kiedy wtem wydało mu się, że słyszy jakiś szmer w owej zastawionej rupieciami stancyjce, która wychodziła na ogród. Nie mógł jednak pomiarkować, czy to okiennicą wiatr porusza, czy też co innego.
Nastawił ucha...
Deszcz ustawał. Szmer się powtórzył. Babka go słyszała nawet.
— Co to? — spytała zaniepokojona.
— To deszcz — zamruczał chłopak.
— A więc jakże, Ferruccio — przemówiła po chwili ocierając łzy — przyrzekasz mi, że będziesz dobry? Że już te stare oczy nie będą przez ciebie płakały?
Wtem nowy szmer dał się słyszeć.
— To nie deszcz chyba?... — zawołała staruszka blednąc. — Idź no i zobacz!
Natychmiast jednak chwyciła go za rękę:
— Nie! Nie! zostań tutaj...
I zostali tak wstrzymując oddech. Ale nie było słychać nic, tylko krople spadającej wody.
Wtem dreszcz przeszył serce obojga. I babce, i wnukowi wydało się, że podłoga w stancyjce skrzypnęła pod czyimiś krokami.
— Kto tam? — zapytał chłopiec z trudnością odzyskując oddech.
Nikt nie odpowiedział.
— Kto tam? — powtórzył Ferruccio na wpół zmartwiały z przestrachu.
Zaledwie wszakże słowa te wymówił, kiedy oboje z babką wydali okrzyk przerażenia. Dwóch ludzi wpadło