Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

— Babciu! — odpowiedział chłopiec.
Staruszka usiłowała przemówić, ale zgroza paraliżowała jej język. Trzęsła się więc tylko przez chwilę w milczeniu. Nareszcie zapytała z wysiłkiem:
— Czy... już... ich... nie ma?
— Nie.
— Nie... zabili mnie? — zaszeptała jeszcze stłumionym głosem.
— Nie, babciu! Babcia jest... ocalona! — odparł Ferruccio słabym głosem. — Babcia żyje... Droga babciu... Tylko pieniądze zabrali. Ale... nie dużo. Tata prawie wszystko z sobą wziął.
Staruszka zaczęła lżej oddychać.
— Babciu — przemówił Ferruccio, ciągle jeszcze na klęczkach, ściskając ją wpół rękoma. — Droga babciu! Babcia mnie kocha, prawda?
— Oh, Ferruccio! biedny mój chłopczyna! — odpowiedziała kaleka kładąc mu ręce na głowie — jakże się musiałeś przerazić! O Boże miłosierny! Zapal no światło, dziecko! Albo nie! Zostańmy tak jeszcze po ciemku. Jeszcze się boję.
— Babciu — rzekł chłopiec. — Babcia tyle zawsze miała zmartwienia ze mną.
— Nie, dziecko! Nie! Kto by tam o tym myślał teraz! Zapomniałam już o wszystkim, drogie dziecko moje. Moje ukochanie!
— Tyle zmartwienia miała babcia ze mną — mówił dalej Ferruccio głosem, który drżał — ale... ja przecież babcię zawsze kochałem... Zawsze... Babcia mi przebaczy? Niech babcia mi przebaczy!
— Ale tak, dziecko drogie! Przebaczam! Przebaczam ci z serca! Jakżebym ja się na ciebie gniewać mogła? Podnieś się z kolan, drogi chłopczyno, podnieś!