Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Vatini także się wymówił, może ze strachu, żeby sobie ubrania nie pobielić.
Poszliśmy we trzech po wyjściu ze szkoły o czwartej. Deszcz lał jak z cebra. Na ulicy zatrzymał się Garrone i z gębą zapchaną chlebem zapytał:
— A co mu się kupi? — Tu zabrząkał dwoma soldami, które miał w kieszeni.
Daliśmy każdy po dwa soldy i kupiliśmy trzy duże pomarańcze, po czym weszliśmy na poddasze. Derossi odpiął przede drzwiami swój medal i schował go do kieszeni:
— Dlaczego? — zapytałem.
— Nie wiem — odpowiedział. — Żeby nie myślał... tak mi się zdaje delikatniej jakoś bez medalu iść...
Zapukaliśmy. Otworzył nam ojciec, ten wielkolud murarz. Twarz miał stroskaną i jakby przestraszoną.
— A co to panicze za jedni?
Garrone wysunął się naprzód.
— My koledzy szkolni Antosia i przynieśliśmy mu trzy pomarańcze...
Olbrzymi murarz pokiwał głową i westchnął.
— Oj biedny Antek! Nie poje on już może tych pomarańcz... nie poje... — I wierzchem ręki otarłszy sobie oczy zaprosił, żebyśmy weszli.
Weszliśmy do izdebki na strychu i ujrzeliśmy mularczyka, który spał na małym łóżku żelaznym. Matka pochylona, oparta o to łóżeczko, z zakrytą rękami twarzą, ledwie się odwróciła, żeby spojrzeć na nas. Na ścianie nad nim wisiały pędzle, sito do wapna, kielnie. Nogi chorego okryte były ojcową kapotą ubieloną gipsem. Biedny chłopiec okropnie wychudł, nosina mu się wydłużyła, był strasznie blady i tak prędko oddychał...
O drogi Antosiu, mały mój towarzyszu, taki dobry i taki wesoły, jakże mi cię żal, jak żal! Co bym dał za to,