— Jestem z czwartego batalionu, 49. dywizji — odpowiedział Coretti dotykając swojego medalu.
Brygadier popatrzył na niego i rzekł:
— Zostańcie.
— A co? Nie mówiłem — zawołał triumfujący Coretti. — To jest zaczarowane słowo, ten czwarty, z czterdziestej dziewiątej! Jeszcze czego! Żebym ja nie mógł tu stać i patrzeć wygodnie na mojego jenerała, ja, com był w karabatalionie! Jeślim go wtedy mógł widzieć nos w nos, to i teraz słuszna rzecz, żebym go tak widział! I co ja nawet gadam: jenerał. Przecież był komendantem mego batalionu przez dobre pół godziny, bo jużci on komenderował batalionem, kiedy nas ustawiał, a nie major Ubrich, do kaduka!
Tymczasem widać było w sali poczekalnej i przed nią ogromny ruch panów i oficerów, a u podjazdu stawały rzędem powozy ze służbą w czerwonej liberii.
Mały Coretti zapytał ojca, czy książę Humbert miał szablę w ręku, kiedy ustawiał karabataliony.
— Naturalnie, że musiał mieć szablę, ażeby odbić lancę, która tak dobrze jego jak innego źgnąć mogła! Ach, te łotry, z piekła urwane! Jak ta szarańcza spadli nam na karki. Jakże się nie zaczną uwijać! A my też! To ludzie, armaty, co tylko żyło, tak się w oczach kręciło jak ten młyn diabelski! A w takie otręby szło, jakby ten wicher koła obracał... Wszystko się pomieszało jak groch z kapustą. Szwoleżery z Aleksandrii, hułani z Foggi, bersaliery, kawaleria, diabeł wie nie co, tak że ani komendy zrozumieć nie można było. Aż tu słyszę krzyk: — Książę! Książę! — I widzę lance jak te błyskawice.
Cel! pal!
Chmura dymu zakryła naraz wszystko.
Kiedy opadła, ziemia była pokryta końmi i hułanami, co ich przez pół było martwych, a zaś przez pół rannych.
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/225
Ta strona została uwierzytelniona.