palec na pióro wyżej! — Musiał się ogromnie zmienić po czterdziestu czterech latach!
Jakeśmy tylko przyjechali do Cordovy, poszliśmy zaraz szukać naszej dawnej ogrodniczki z Chieri, która ma tu jakiś sklepik w małej uliczce.
Zastaliśmy ją z dziećmi w domu. Ogromnie się ucieszyła, że nas widzi, zaczęła nam opowiadać o mężu swoim, który od trzech lat do Grecji za zarobkiem wywędrował a teraz ma wrócić, o swojej najstarszej córce, która jest w instytucie głuchoniemych w Turynie. Potem wskazała nam drogę do tego nauczyciela, bo go tutaj wszyscy znają.
Wyszliśmy z wioski na ścieżynę wijącą się po wzgórzu wśród kwitnących krzewów. Ojciec nie mówił nic, pogrążony w swoich wspomnieniach, czasem tylko się uśmiechnął, czasem wstrząsnął głową.
Nagle zatrzymał się i rzekł:
— To on! Założę się, że to on!
A ścieżką szedł ku nam mały staruszek z brodą zupełnie białą, w dużym kapeluszu, opierając się na lasce. Powłóczył trochę nogami a ręce mu się trzęsły.
— On! — powtórzył mój ojciec i przyśpieszył kroku. Kiedyśmy byli już zupełnie blisko, stanęliśmy na ścieżynie. Staruszek stanął także i patrzył na ojca. Twarz miał czerstwą jeszcze, oczy jasne, żywe.
— Wszak to pan — rzekł mój ojciec zdejmując kapelusz. — Wszak to pan jest nauczycielem Wincentym Crosettim?
Staruszek też zdjął kapelusz.
— Tak, panie!
Głos jego drżał trochę, ale był dźwięczny, czysty.
— No, to niechże pan pozwoli — zawołał mój ojciec ujmując jego rękę — niech pan pozwoli dawnemu uczniowi swojemu uścisnąć zacną dłoń swoją i powitać
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.