Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/239

Ta strona została uwierzytelniona.

się serdecznie... serdecznie! Przybywam z Turynu, żeby odwiedzić Pana.
Staruszek patrzał zdumiony. Potem rzekł:
— Zaszczyt to dla mnie... Nie wiem prawdziwie... Kiedy pan był moim uczniem? Przepraszam! Nazwisko pana? jeśli łaska...
Ojciec mój powiedział swoje nazwisko: Albert Bottini, i rok w którym był w jego klasie i gdzie, a potem dodał:
— Pan nie może mnie pamiętać, to rzecz prosta. Ale ja wybornie pana pamiętam!
Stary nauczyciel pochylił głowę i patrząc w ziemię zamyślony powtórzył kilka razy nazwisko mego ojca, który patrzył na niego tymczasem z uśmiechem i rozrzewnionym wzrokiem.
Naraz podniósł staruszek twarz z rozrzewnionymi oczyma.
— Albert Bottini? Syn inżyniera Bottiniego? Tego, który mieszkał na placu Consolata?
— Ten sam! — zawołał ojciec wyciągając ręce.
— Jak tak — rzekł staruszek — to niechże mi będzie wolno... drogi panie... niech mi będzie wolno...
I mówiąc tak objął mego ojca. Biała jego głowa sięgała ojcu ledwie do ramienia. Ojciec pochylił się i przytulił twarz do jego twarzy.
— Bądźcie łaskawi do mnie — mówił nauczyciel.
I zaraz się zawrócił na ścieżynie prowadząc nas do swego domu. W kilka minut weszliśmy na małe podwórko przed niskim domkiem o dwóch wyjściach. Przed jednym z nich wznosił się kawałek wybielonego muru.
Nauczyciel otworzył drugie wejście i zaprowadził nas do pokoju. Cztery białe ściany, w kącie łóżko składane, przykryte kołdrą w białe i niebieskie kraty, w drugim kącie biurko z małą biblioteczką, cztery