krzesła, wielka, stara mapa przybita do ściany i rzeźwy zapach jabłek.
Siedliśmy wszyscy trzej. Nauczyciel i mój ojciec patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu.
— Bottini! — zawołał wreszcie nauczyciel utkwiwszy oczy w ceglaną podłogę, na której słońce kładło złote plamy. — Jakżeby nie?... Pamiętam! Doskonale pamiętam!... Miał matkę, taką dobrą, taką zacną panią! Jakże nie? Przecież pan siedziałeś w pierwszej ławce na lewo, niedaleko okna! Widzisz pan, że pamiętam pana! Taka ciemna, kędzierzawa głowa!
Zamyślił się na chwilę.
— Taki żywy chłopak... eh? Jak iskra. Na drugim kursie miał grypę... Przywieźli go po niej do szkoły wychudzonego, w dużym ciepłym szalu. Ze czterdzieści lat temu chyba będzie, nieprawdaż? I pan tak dobry, żeś przypomniał sobie starego nauczyciela swego... A przychodzą tu, przychodzą... Pułkownik jeden, księża... Różni panowie. Dawni uczniowie moi.
I zaczął pytać mego ojca, jakiby był zawód jego. Po czym rzekł:
— Cieszę się! Serdecznie się cieszę! Dziękuję panu! Kawałek już czasu, jak tu nie widziałem nikogo. I myślę sobie, że pan może będziesz ostatnim, drogi panie!...
— Ale co pan profesor mówi! — zawołał mój ojciec. — Widzę pana, dzięki Bogu, zdrowym, czerstwym! Nie trzeba tak mówić!
— Ej, nie! — uśmiechnął się stary nauczyciel. — Widzisz pan to drżenie? — i pokazał ręce — to jest zły znak, panie. Zaczęło się to przed trzema laty, kiedym jeszcze uczył w szkole. Z początku nie dbałem, myślałem, że samo przejdzie. Ale nie przeszło, kochany panie. Owszem, z dnia na dzień gorzej. Niedługo nie będę mógł
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.