Rano pasą bydło i pracują w polu boso, a potem się obuwają i do szkoły idą. Południe dochodziło. Na ścieżce było pusto. W parę minut byliśmy już w oberży, przy dużym stole, nauczyciel w pośrodku nas obu i zaraz wzięliśmy się do jedzenia.
W oberży było cicho jak w klasztorze. Staruszek był niezmiernie kontent, ale ze wzruszenia tak mu rece drżały, że prawie jeść nie mógł. Więc mu ojciec mój krajał mięso, łamał chleb, sypał do talerza sól. A kieliszek, szklankę, to musiał starowina w obu rękach trzymać i jeszcze mu zęby o brzeg szkła szczękały.
Rozmawiał jednak bardzo żywo i z wielkim zapałem, o książkach, które czytywano za jego młodości, o rozkładach jazdy z onych czasów, o pochwałach otrzymanych od zwierzchności, o zarządzeniach szkolnych z lat ostatnich, a wszystko wesołym głosem, z twarzą pogodną, trochę więcej może zarumienioną niż pierwej, a nawet ze śmiechem zupełnie młodzieńczym.
A mój ojciec patrzył na niego, a patrzył, zupełnie tak samo, jak czasem patrzy na mnie w domu, jak gdyby myślał o czymś i uśmiechał się mimo woli, przechyliwszy nieco na bok głowę.
A wtem staruszek pijąc rozlał po sobie wino. Zerwał się mój ojciec i starannie serwetą go ocierał.
— Ale nie! Ale nie! Nie pozwalam! — mówił nauczyciel i śmiał się, i coś po łacinie powiedział.
Wreszcie podniósł kieliszek, który mu się trząsł w ręku, i z wielką powagą rzekł:
— Piję za zdrowie twoje, panie inżynierze, i za zdrowie twoich dzieci, i za pamięć twojej dobrej matki.
— A ja za wasze zdrowie piję, mój drogi, mój kochany mistrzu!
I uścisnęli sobie ręce mocno, długo. A w głębi
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.