Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/246

Ta strona została uwierzytelniona.

izby siedział oberżysta i inni jeszcze, którzy przypatrywali się nam z uśmiechem, widocznie radzi, że tak fetują nauczyciela z ich wioski.
Było już po drugiej, kiedyśmy wyszli.
Staruszek chciał nas koniecznie odprowadzić do stacji. Więc mój ojciec znów go wziął pod ramię, a on mnie za rękę. Ja zaś niosłem jego laskę. Ludzie stawali po drodze patrząc, bo wszyscy go tu znają. Niektórzy kłaniali mu się.
Wtem posłyszeliśmy przez otwarte okno głosy wielu chłopców, którzy — sylabizując — razem czytali.
Staruszek zatrzymał się i zdawał się być zasmucony.
— Oto, drogi panie Bottini — rzekł — co mię zasmuca! Słyszeć te głosy uczących się chłopców, a nie iść już do szkoły i wiedzieć, że tam inny uczy! Nasłuchałem się tej muzyki przez sześćdziesiąt lat, mam jej pełne serce... A teraz jestem jakby bez rodziny. Sam. Sierota... Nie mam już dzieci!
— Nie, drogi mój nauczycielu! Nie! — odrzekł mój ojciec i znowu iść zaczął. — Pan masz jeszcze dużo dzieci! Dużo rozproszonych po świecie, ale kochających cię synów! Pamiętają oni pana tak, jak i ja pamiętałem zawsze!
— Nie, nie! — powtarzał starowina trzęsąc ze smutkiem głową. — Nie mam już szkoły to i dzieci nie mam. A bez dzieci, to ja już nie pożyję długo... Tylko słuchać, jak moja godzina uderzy...
— Drogi, drogi panie! Nie mów, nie myśl o tym! O tym myśl, ileś uczynił dobrego! Jakim szlachetnym trudem było całe twoje życie!
Stary nauczyciel przytulił głowę do ramienia ojca, a mnie za rękę uścisnął.