na ratunek przybiegł. Zebrany w ulicy tłum przyjął ich grzmotem oklasków. Ale kiedy się ukazał kapral, wódz tej gromadki zbawców, ten, który wobec wszystkich nad przepaścią zawisł, ten, który byłby zginął, gdyby jeden z nich zginąć musiał, tłum powitał go jak triumfatora krzycząc i wyciągając ku niemu ramiona z uniesieniem wdzięczności i podziwu, a imię jego, nikomu przedtem nie znane imię: „Józef Robino“, brzmiało na wszystkich ustach.
Czy zrozumiałeś?
To jest odwaga! Odwaga serca, która nie rozumuje, nie waha się, ale jak ślepy piorun tam bije, gdzie krzyk śmiertelny posłyszy.
Muszę cię którego dnia zaprowadzić na ćwiczenia strażaków. I pokażę ci też kaprala Robino! Rad będziesz, że go poznasz, nieprawda?
— Tak, prawda, — odrzekłem.
A wtem ojciec:
— Otóż i on!
Odwróciłem się w bok. Dwaj strażacy skończywszy swoje oględziny przechodzili przez pokój do wyjścia.
Ojciec pokazał mi mniejszego, który miał galon na ramieniu, i rzekł:
— Uściśnij rękę kapralowi Robino!
Kapral zatrzymał się i podał mi rękę z uśmiechem. Ścisnąłem ją z całej siły, a on się skłonił i wyszedł.
— Nie zapomnij że go! — dorzucił ojciec — bo z tych tysięcy rąk, jakie ci w życiu uścisnąć przyjdzie, nie wiem czy będzie z dziesięć godnych jego ręki!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |