I tak w ciężkiej tej trosce żyli z dnia na dzień powtarzając to bolesne pytanie: co czynić? — i patrząc na siebie w milczeniu. Aż raz wystąpił mały Marek i rzekł rezolutnie:
— Ja pojadę do Ameryki i wyszukam mamę!
Ojciec pokiwał głową ze smutkiem nie odpowiadając. Tak! To był pomysł serdeczny, ale rzecz — nie do wykonania! W trzynastu latach, sam do Ameryki, kiedy podróż trwała miesiąc blisko!
Ale chłopiec nie ustępował. Nalegał tego dnia, nalegał drugiego, trzeciego, nalegał co dzień, z wielką bystrością rozumując jak dorosły człowiek.
— Pojechało już tam wielu i młodszych ode mnie! — mówił. — Jak tylko już na okręcie będę, to przecież dopłynę, czym mały, czy duży. Nie bójcie się, już mnie tam dowiozą!
A jak już tam będę na miejscu — cóż to? Nie potrafię to odszukać sklepu owego krewniaka? Przecież tam tylu Włochów jest, to mi pierwszy lepszy pokaże ulicę! A jak do niego trafię, to jakbym trafił do mamy!
Gdybym zaś nie znalazł, to prosto pójdę do konsula i dopytam się o tych państwa, gdzie mama była. Co się stanie, zresztą, to się stanie, a tam roboty nikomu nie zbraknie. Znajdę robotę i ja i zapracuję tyle przynajmniej, żeby do domu wrócić! I tak po trochu, po trochu, prawie że przekonał ojca.
Ojciec mu ufał. Wiedział, że chłopiec jest roztropny i odważny, widział też, że do niedostatku, do biedy nawykł od dzieciństwa i że do spełnienia zamiaru tego znajdzie siły w sercu, dla którego odnalezienie ukochanej matki było świętym celem. Zdarzyło się przy tym, że kapitan parostatku, udającego się na morze, posłyszawszy coś o tym od znajonego, zobowiązał się dać chłopcu
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/276
Ta strona została uwierzytelniona.