darmo bilet trzeciej klasy aż do Argentyny. A tak ojciec po krótkim wahaniu przystał a podróż została zdecydowana. Naładowali małemu Markowi pełną torbę żywności, dali mu do kieszeni kilka skudów, zaopatrzyli go w adres krewniaka i pewnego pięknego dnia, w kwietniu, odprowadzili go na pokład okrętu.
— Synu mój, Marku drogi! — mówił ojciec ściskając go raz jeszcze na schodach parostatku, z pełnymi łez oczyma. — Sprawże się dobrze! Jedź z Bogiem! Syna, co matki szuka, Pan Bóg nie opuści!
Biedny Marek! Miał serce mężne i przygotowane na najcięższe próby w tej podróży: ale kiedy piękna jego Genua zniknęła mu z oczu, kiedy znalazł się na pełnym morzu, wśród tłumu emigrantów zapełniających cały parostatek — sam, nieznany nikomu, z tą małę torbą, która zamykała w sobie całe jego mienie, ogarnęła go wielka żałość i wielkie zwątpienie. Jak pies bezpański leżał przez dwa dni na przodzie pokładu nie mogąc nic przełknąć, a tylko mu się chciało płakać, płakać. Różne myśli chodziły mu po głowie, a jedna smutniejsza od drugiej; a najcięższa z nich i najsmutniejsza wracała uporczywie, ciągle: myśl, że matka jego, kto wie — nie żyje już może...
W niespokojnych, przerywanych snach swoich widział ciągle twarz jakiegoś nieznajomego, który pochylał się nad nim, patrzył z współczuciem i mówił mu do ucha: — Twoja matka umarła! — A on się budził tłumiąc krzyk rozpaczy.
Dopiero kiedy okręt przebył cieśninę Gibraltarską i wypłynął na ocean Atlantycki, nieco nadziei, nieco otuchy wstąpiło w ducha Marka. Na krótko wszakże. To niezmierzone, ciągle jednostajne morze, ten wzrastający