spadła na ręce. A wtedy — spostrzegał znowu tę twarz nieznaną, która patrzyła na niego litośnie, i słyszał jej szept cichy: — Matka twoja umarła. — I budził się i zrywał nagle, aby znów śnić na jawie, zapatrzony w horyzont cichy, nieruchomy.
Dwadzieścia siedem dni trwała podróż taka! Ostatnie z nich przecież były lepsze. Powietrze się odświeżyło, pogoda była piękna. Marek zaznajomił się z jednym starym Lombardczykiem, który jechał do Ameryki aby odwiedzić syna mającego kawałek ziemi niedaleko miasta Rosario. Opowiedział mu wszystko o swojej rodzinie, a stary słuchając klepał go po ramieniu i raz wraz powtarzał: — Odwagi chłopcze! Odnajdziesz matkę zdrową i szczęśliwą!
Te rozmowy, ten tak odmiennego wieku towarzysz, wzmocniły go trochę; przeczucia smutne zmieniły się w oczekiwanie radosne.
Siedząc na tylnym pokładzie obok starego wieśniaka palącego fajkę, pod pięknym, gwiaździstym niebem, wpośród gromadek emigrantów, którzy śpiewali, po sto razy przedstawiał sobie w myśli, jak to on przyjedzie do Buenos Aires; widział się już na wskazanej sobie ulicy, odnajdywał sklepik krewniaka i biegł do niego z okrzykiem: — Mama czy zdrowa?... Gdzie mama?... Idźmy prędko! Idźmy prędko do niej! — Więc wybiegali razem, wstępowali na wschody, drzwi się otwierały — i... I tu urywała się gra jego wyobraźni, głosy, którymi sam przemawiał, milkły a całe serce jego zalewało uczucie niewypowiedzianej tkliwości. Wyjmował wtedy z zanadrza mały medalik, całował go i odmawiał z cicha swe modlitwy.