Zaraz po wylądowaniu udał się Marek do miasta, z swoją torbą w ręku, aby odszukać owego Argentyńczyka, do którego protektor z Boca dał mu na wizytowym bilecie kilka słów polecających.
Kiedy wszedł do Rosario, zdawało mu się, że wchodzi do miasta już znanego. Były to te same nieskończenie długie i proste ulice, zabudowane niskimi, białymi domami, zasnute ponad dachami niezmierną siecią telefonicznych i telegraficznych drutów, które wisiały niby pajęczyna olbrzymia, a na brukach tętent koni, huk wozów, wrzawa ludzi. W głowie mu się mieszało. Chwilami takie miał wrażenie, że oto przybył do Buenos Aires i ma szukać owego krewniaka raz jeszcze.
Chodził tak z godzinę może, zawracając to tu, to tam, wśród ogłuszającej jednostajności widoków, zupełnie jakby ciągle się kręcił w tej samej ulicy, aż dopytując się usilnie znalazł dom nowego protektora swego. Zadzwonił. We drzwiach ukazał się jakiś grubas z jasnymi włosami, z twarzą niemiłą, wyglądający na rządcę domu, który go opryskliwie i cudzoziemską wymową zapytał:
— Czego chcesz?
Chłopiec wymienił nazwisko pana domu.
— Pan — odpowiedział rządca — wyjechał wczoraj wieczór do Buenos Aires, z całą rodziną.
Chłopiec oniemiał. Potem rzekł zmieszany:
— Ale ja... Ja tu nie mam nikogo... jestem sam — I podał ów polecający bilet.
Rządca go wziął, odczytał i rzekł niechętnym głosem.
— Ja tam nic nie wiem. Dam panu za miesiąc, jak wróci.
— Ale ja, ja tu sam... Mnie koniecznie trzeba! — zawołał błagalnie chłopczyna.
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/288
Ta strona została uwierzytelniona.