Przed nim stał ów wieśniak, Lombardczyk, z którym się zaprzyjaźnił przepływając morze.
Ale i stary wieśniak niemniej był od chłopca zdziwiony. Marek wszakże w nagłym podnieceniu nie dał mu nawet czasu na pytania, tylko sam zaczął opowiadać pośpiesznie wszystko, co go od owego czasu spotkało.
— A teraz — kończył — nie mam już pieniędzy, i trzeba mi koniecznie na drogę zarobić. Zmiłujcie się, znajdźcie mi jaką robotę, żebym mógł uciułać kilka lirów! Każdą robotę chętnie podejmę... Mogę nosić pakunki, mogę zamiatać ulicę, mogę biegać za posyłkami, mogę także na wsi pracować. Niechbym czarnym, suchym chlebem żył, bylebym mógł jak najprędzej jechać i odnaleźć już raz moją matkę!
Więc się ulitujcie nade mną i znajdźcie mi jaką robotę! Na miłość boską, znajdźcie, bo już nie wytrzymam dłużej!...
— Diaski! Diaski! — powtarzał wieśniak patrząc dokoła i drapiąc się w brodę! — Co za awantura!... Robota!... Łatwo powiedzieć: robota! Ale skąd jej wziąć? Posłuchaj no... A nie dałoby się zebrać jakich trzydziestu lirów, tak pomiędzy naszymi?... Przecie tu tylu naszych jest!
Chłopiec spojrzał na niego z odbłyskiem nadziei w oku.
— Pójdź no ze mną! — rzekł wieśniak po nowym namyśle.
— Gdzie? — zapytał chłopczyna schylając się po torbę.
— Jak mówię pójdź, to pójdź!
I zaraz ruszył z miejsca.
Marek szedł za nim. Tak przeszli razem duży kawał ulicy w zupełnym milczeniu. Nareszcie zatrzymał
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/290
Ta strona została uwierzytelniona.