miesiące jak go nie ma, a ci go precz szukają!... Nie dosyć, żeśmy dali ogłoszenie do gazet? Jeszcze może na rogach ulic drukować, że pan inżynier Mequinez wyprowadził się do Tucuman!
Markowi opadły ręce, Lecz zaraz chwycił go nagły gniew rozpaczy.
— Cóż to? — zawołał! — Przekleństwo jakie, czy co?... Mam umrzeć tak na ulicy, na drodze, nie znalazłszy matki mojej? Ja oszaleję!... Ja się zabiję! Boże, Boże! Jak się nazywa ten kraj?... Gdzie jest? Daleko stąd?
— Czy daleko? — mój biedny chłopcze! Bagatela... Jakieś czterysta czy pięćset mil rachując lekko...
Marek zakrył twarz rękami. Gniew jego rozpłynął się w dziecięcych łzach bezsilności. Płakał i powtarzał z cicha:
— Co ja pocznę?... Co ja pocznę? Co ja teraz pocznę?
— A skądże ja mogę wiedzieć, mój biedaku! — odpowiedziała kobieta. — Ja też nie wiem!
Ale w tej chwili przeleciał jej przez głowę błysk jakby, więc rzekła spiesznie:
— Słuchajże, chłopcze! Spróbuj jeszcze! Idź na prawo w ulicę, znajdziesz za trzecią bramą duży dziedziniec. Tam mieszka Capataz, taki kupiec, wiesz?... On jedzie jutro do Tucuman ze swoimi wozami i wołami. Spróbuj, proś... Możeby cię zabrał za posługę w drodze. Możeby ci się dał przysiąść na który wóz... Tylko się spiesz... Leć!...
Chwycił chłopak torbę i pobiegł dziękując. W dwie minuty później był już w obszernym dziedzińcu, oświetlonym latarniami, gdzie kilku ludzi pakowało worki pszenicy na ogromne wozy, podobne do tych ruchomych domów, w których mieszkają i przenoszą się
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.