Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/298

Ta strona została uwierzytelniona.

— I pamiętaj, że będziesz musiał potem sam iść.
— Pójdę, panie! Ja się niczego nie boję Żebym tylko matkę znalazł! Niech się pan ulituje nade mną!
Capataz zbliżył mu do twarzy trzymaną w ręku latarnię i przez chwilę patrzył. Po czym rzekł:
— Dobrze.
Chłopiec pocałował go w rękę.
— Prześpisz się na wozie. Jutro o czwartej rano cię obudzę. Buenos noches... — dodał po hiszpańsku, co znaczy: dobranoc.


O czwartej rano, przy świetle gwiazd jeszcze, długi rząd ładownych wozów ruszył z wielkim łoskotem i brzękiem łańcuchów, każdy wóz ciągniony przez zaprząg dwóch wołów, a za każdym wozem uwiązane dwie jeszcze pary na zmianę.
Chłopiec, zbudzony i umieszczony w jednym z wozów na stosie worków, zasnął powtórnie zaraz.
Kiedy się obudził, cały konwój wypoczywał w ustronnym słonecznym miejscu, a ludzie należący do wyprawy, „los peones“ zwani, siedzieli na ziemi wokoło dopiekającej się ćwierci cielęciny, nadzianej na rodzaj różna, opartego na koziołkach przy dużym ognisku, które wiatr rozdymał.
Gdy pieczeń była gotowa, zjedli ją razem wszyscy, przespali się i ruszyli dalej. I tak szła ta podróż równym trybem, regularnie jak pochód żołnierzy. Każdego rana ruszali o piątej, zatrzymywali się o dziesiątej, znów wyruszali o piątej z południa, a o dziesiątej stawali na nocleg.
Peoni jechali konno i poganiali woły długimi prętami, Chłopiec rozpalał ognisko, dawał jeść bydłu, czyścił latarnie, przynosił wodę do picia.