Uszedł już kawał, kiedy spotkał nareszcie grupę małych domków, z dość nędznym kramikiem, do którego wstąpił żeby coś do jedzenia kupić. Jakoż był porządnie głodny. Posiliwszy się nieco szedł dalej. Droga nie była całkiem pustą.
Spotykał mężczyzn jadących konno, widział kobiety i dzieci siedzące na trawie, nieruchome, poważne z twarzami całkiem osobliwymi, koloru ziemi, o mocno wystających policzkowych kościach i podłużnych oczach, które wpatrywały się w niego uparcie i przeprowadzały go spojrzeniem powoli obracając głowy zupełnie jak automaty. Byli to Indjanie.
Pierwszego dnia szedł Marek dopóki mu sił starczyło, noc zaś przespał pod drzewem. Drugiego uszedł mniej trochę i z większym wysiłkiem. Buty miał dziurawe, nogi poobijane, a i w sobie jakoś nie czuł się dobrze, przy lichym posiłku. Pod wieczór strach go ogarnął. Przypomniał sobie, że mówiono we Włoszech, jakoby w krajach tych były jadowite węże, zaraz też wydało mu się, że słyszy w trawach jakieś podejrzane świsty. Zatrzymywał się, słuchał, potem szedł znowu, a kości mu przenikał dreszcz strachu. To znów ogarniała go wielka litość nad samym sobą, że płakał idąc w milczeniu. Zaraz wszakże otrząsał się z tego:
— Ach — myślał — jakżeby się mama o mnie martwiła, gdyby wiedziała, że ja się tak boję!
I to wracało mu odwagę. Więc czepiał się tej myśli o matce jak deski ratunku. Przypominał sobie o niej różne rzeczy. Jej drogą twarz, jej głos, jej słowa, którymi go żegnała opuszczając Genuę... to znów przypominał sobie jak mu poprawiała kołdrę i poduszkę w łóżeczku, kiedy był mały, jak go brała na kolana mówiąc:
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.