— Posiedź trochę u mnie! — i oparłszy głowę długo tak nieraz siedziała zamyślona, zadumana... Więc orzeźwiwszy się wspomnieniami tymi nabierał otuchy:
— Przecież ja cię znów, droga mamo, zobaczę! Przecież ja dojdę kiedyś do końca tej drogi, prawda, mamo?...
I szedł, szedł, pośród nieznanych drzew, pośród wielkich plantacji trzciny cukrowej, przez ogromne stepy trawiaste, zawsze ku onym lazurowym górom które wierzchołkami ośnieżonymi przecinały niebo. Tak przeszło cztery dni, pięć dni, przeszedł tydzień cały.
Siły chłopca znikały, topniały jakby, stopy miał pokaleczone. Aż pewnego dnia o zachodzie słońca zapytany przechodzień odpowiedział mu!
— Tucuman? Pięć mil stąd będzie jeszcze do Tucuman.
Marek wydał okrzyk radości i przyspieszył kroku, jakby cudem odzyskał utracone siły. Ale było to złudne podniecenie. Za chwilę pociemniało mu w oczach, siły go opuściły i padł nad brzegiem przydrożnego rowu.
Serce przecież uderzało mu w piersi radośnie, radośnie! Niebo, iskrzące promiennymi gwiazdami, nigdy mu się jeszcze nie wydawało tak pięknym. Patrzył w nie, wyciągnięty na trawie i do snu się mając, a jednocześnie myślał, że może w tej samej chwili i matka jego na te gwiazdy patrzy. I mówił:
— Gdzie jesteś, Mamo droga! Co robisz teraz? Czy myślisz o twoim Marku, który już tak blisko jest ciebie?
Biedny Marek! Gdyby wiedział, w jakim stanie matka jego właśnie się znajduje, byłby zrobił nadludzki wysiłek, żeby tylko być przy niej parę godzin wcześniej. Była chora, leżała w łóżku w parterowym pokoiku pięknej willi, zamieszkiwanej przez rodzinę inżyniera