siebie, to dla dzieci swoich. Ale to słowo: „dzieci“, powiększyło tylko srogą boleść i rozpaczliwą tęsknotę, która ją przygnębiała od długiego czasu.
— Ach, moje dzieci! — Moje dzieci! — zawołała składając wychudzone ręce. — Nie ma już was może na świecie! Niechże i ja lepiej nie będę na nim! Dziękuję wam, dobrzy państwo! Z serca wam dziękuję, ale wolę już umrzeć raz, niż co dzień z żałości umierać! Ja i z tą operacją nie będę już zdrowa! Wiem, że nie będę! Dziękuję za te wszystkie koszty i starunki. Niech już ten doktór nie przyjeżdża tu pojutrze, jak mówił! Ja już chcę tak umrzeć. Już tak przeznaczone, żeby tu była śmierć moja. Już niech będzie co ma być!
Ale państwo Mequinez nie ustępowali:
— Dla Boga! Nie mówcie tego! Nie można! — I brali jej rękę w swoje dłonie i prosili, i pocieszali jak mogli. Wszakże chora zamknęła oczy i zapadła w osłupienie, które wydawało się jak gdyby już śmiercią.
A pani i pan przy świetle małej lampki patrzyli z ogromnym współczuciem na tę bohaterską matkę, która dla ratowania rodziny umiera oto o sześć tysięcy mil od ojczyzny swojej, po tylu trudach, po tylu cierpieniach, taka zacna, taka dobra, a tak nieszczęśliwa.
Następnego dnia, wczesnym rankiem, ze swoją torbą na plecach, zgarbiony i kulejący ale pełen otuchy w sercu, wchodził Marek do miasta Tucuman, jednego z najmłodszych i najbardziej kwitnących grodów Republiki Argentyńskiej.
I zaraz przypomniały się chłopcu jak żywe: Buenos Aires, Rosario, Kordowa, gdyż i tu były takież same proste, niezmiernie długie ulice i takież same, z obu ich stron, białe, niskie domy. Tylko że gdzie spojrzał,