widział wspaniałą i świeżą roślinność, niebo głębokie, przeczyste, tak nieskalanego szafiru, jakiego nigdy, nigdzie i we Włoszech nawet nie oglądał; powietrze zaś którym oddychał, miało przecudny zapach pomieszanych kwiatów. Tak idąc spiesznie przez ulice, czuł to samo gorączkowe wzruszenie, jakiego doznał w Buenos Aires. Drżał cały jakimś dziwnym wewnętrznym dreszczem przyglądając się oknom i drzwiom domów i obrzucając badawczym spojrzeniem przechodzące niewiasty, z jakąś trwożną nadzieją, że ujrzy swą matkę. Chciałby wszystkich o nią pytać, a przecież nie śmiał zatrzymać nikogo. Ci jednak, którzy go spotkali, zatrzymywali się na progach domów patrząc na biednego, obdartego, pokrytego kurzawą chłopca, na którym znać było, że idzie z jakiegoś niezmiernego daleka...
A on tymczasem upatrywał twarzy, któraby go ośmieliła do trwożnych zapytań, kiedy mu wpadł w oczy szyld jakiegoś sklepu z włoskim nazwiskiem właściciela. W sklepie spostrzegł mężczyznę w okularach i dwie kobiety. Zbliżył się zwolna do drzwi i zebrawszy całą odwagę zapytał:
— Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, gdzie tu mieszka pan Mequinez?
— Pan inżynier Mequinez? — zapytał właściciel sklepu.
— Pan inżynier Mequinez — odpowiedział chłopiec drżącym głosem.
— Państwa Mequinez — rzekł właściciel sklepu — nie ma w Tucuman.
Krzyk rozpaczliwego bólu, jak gdyby z piersi przebitej nożem idący, był echem słów jego. Zerwał się kupiec, zerwały się kobiety, kilku przechodniów stanęło na trotuarze, kilku sąsiadów przybiegło.
— Co to? Co ci to, chłopcze? — pytał wystraszony
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/308
Ta strona została uwierzytelniona.