kupiec prowadząc Marka do sklepu i sadzając go na krześle. — Dla Boga, nie ma desperować czego! Państwa Mequinez tu nie ma, ale są niedaleko, o kilka godzin od Tucuman...
— Gdzie? gdzie? — zakrzyknął Marek i skoczył z krzesła jak gdyby wskrzeszony.
— Będzie z piętnaście mil stąd — mówił kupiec. — Na brzegu Saladilli, w tym miejscu gdzie budują wielką cukrownię i osadę przy niej. Tam teraz mieszka pan inżynier, wszyscy wiedzą o tym, a byleś tęgo nogi zbierał, będziesz tam w kilka godzin.
— Ja tam byłem miesiąc temu — rzekł jakiś młodzieniec, który na krzyk do sklepu podbiegł.
Marek spojrzał na niego prawie że wystraszonym wzrokiem i blednąc zapytał nagle:
— Czy pan tam widział służącą państwa Mequinez, Włoszkę?
— Genuenkę? Widziałem.
Marek wybuchnął konwulsyjnym łkaniem płacząc i śmiejąc się razem. I zaraz porwał się gwałtownie biec pytając jedno przez drugie:
— Jak się idzie? Prędko! Jaką drogą? Na miłość Boską! Prędko! zaraz muszę biec... Pokażcie mi drogę!...
— Ale to cały dzień trzeba tam iść! — mówili wszyscy razem. — Jesteś zmęczony... Musisz odpocząć do jutra. Jutro pójdziesz z rana.
— Nie mogę! Nie mogę! — wołał chłopiec — Powiedzcie mi tylko gdzie. Pokażcie! Ani chwili nie mogę czekać. Idę zaraz, choćbym miał paść... Drogę mi pokażcie!
Widząc go tedy tak zdecydowanym, nikt się już nie przeciwił biednemu chłopczynie.
— Niechże cię Bóg prowadzi! — mówili. — A pilnuj się w drodze przez las. Szczęśliwej drogi, mały Włoszku!
Strona:PL Edmondo de Amicis - Serce.djvu/309
Ta strona została uwierzytelniona.