mu się w jakimś nowym, stokroć mocniejszym kochaniu, w jakiejś tkliwości niezmiernej, która wzbierała, wzbierała, aż uczuł płynące po twarzy łzy słodkie i ciche. Więc idąc tak coraz dalej mówił do niej słowa rzewne, gorące, jakie za czas mały powtórzyć jej miał w uścisku.
— Otom jest, matko ukochana! Otom jest przy tobie! Nigdy cię już nie opuszczę, nie zostawię samą. Razem powrócimy do domu! Na okręcie będę stał ciągle przy tobie, blisko, przez całe morze. Nikt nie oderwie mnie od ciebie. Nikt, nigdy, aż do końca życia mojego.
I nie spostrzegł się nawet, że ponad wierzchołkami tych drzew olbrzymów srebrzyste światło miesięczne ugasało w rozbieleniu wschodzącej jutrzenki.
O ósmej godzinie rano lekarz z Tucuman, młody Argentyńczyk, stał przy łożu chorej w towarzystwie asystenta i przekładał po raz ostatni konieczność operacji. Pan Mequinez i jego żona łączyli do rad lekarza gorące swe słowa. Wszystko jednak było daremne.
Kobieta czując się zupełnie wyczerpaną z sił nie wierzyła już w tę operację. Była pewna, że albo umrze w czasie jej trwania, albo przeżyje ją o kilka godzin, po wycierpieniu mąk stokroć straszniejszych niż te, które ją o śmierć naturalną drogą przyprawić miały.
— Ale operacja uda się jak najpewniej. Ozdrowienie wasze jest niezawodne. Więc odwagi trochę, odwagi! Bo i śmierć wasza równie jest niezawodna, jeśli odmówicie.
Ale słowa te, którymi lekarz starał się ją przekonać, były jak na wiatr rzucone.
— Nie! — mówiła słabym głosem. — Ja się nie boję śmierci, ale nie mam odwagi cierpieć bezużytecznie. Dziękuję panu bardzo, panie doktorze. Pan jest tak